piątek , 29 marzec 2024

Wspomnienia byłego mieszkańca Wielgowa z czasów przesiedlenia w 1946 roku

Do Wielgowa przyjechaliśmy ze Lwowa 17 kwietnia 1946 roku. Miałem wówczas mniej więcej 7-8 lat. Załadowali nas wtedy do wagonów i wyruszyliśmy w podróż na Ziemię Odzyskaną. Kiedy przyjechaliśmy do Wielgowa, to byli tutaj jeszcze Niemcy i duża ilość Rosjan. Działy się wtedy różne cuda. Każdy osiedlał się w wybranym przez siebie miejscu. Przedtem to osiedle nazywało się Wielichowo. Numerów domów na początku nie było. To były trudne czasy. Musieliśmy ulegać Rosjanom i oddawać im cenne drobiazgi, np. zegarki. Kiedy przyjechaliśmy tutaj, to mój ojciec był w wojsku i potem gdy został zdemobilizowany, to w ramach repatriantów dostał akt nadania ziemi i pole, łąkę i domek. Co można było posadzić 17 kwietnia, jak myśmy przyjechali? Dali nam wtedy troszkę ziemniaków, trochę dali jarego zboża. Nikt nie wiedział, że w tych lasach jest tyle dzików. A nam przydzielono wówczas kawałek ziemi przy obecnej Osadzie Leśnej. Prawie nic nie zebraliśmy, bo dziki wszystko wyjadły i ojciec sprzedał to pole. Ojciec się zdenerwował i stwierdził, że nie będzie tutaj gospodarki rozwijał. Wszelakie bydło, jakie mieliśmy we Lwowie, zostało spieniężone na Wschodzie. Po drugiej stronie mieliśmy łąkę. Jednakże wszystkiego ojciec się zrzekł, a ja wtedy byłem za młody, żeby to wszystko utrzymywać. Byłem najstarszy z domu, ale i tak wszystko przepadło. A przecież tutaj mieliśmy kupić jakieś bydło, ale jednak tego nie zrobiliśmy. Ojciec wtedy poszedł pracować na kolei. Pracował w Dąbiu w SD3. Ja też tam pracowałem jakiś czas. Ojciec był w działce rzemieślniczej. Robili wówczas remonty dla kolejarzy np. piece itd.

Pomimo upływu czasu pamiętam bardzo wiele rzeczy z tamtych czasów. Kiedy zamykam oczy, to widzę wszystko tak, jakby było na mapie. Wielgowo jest dzisiaj osiedlem bardzo rozbudowanym. Wiele z budowli zostało rozebranych w czasach powojennych. Na przykład obok dzisiejszego stadionu piłkarskiego Vielgowii stały drewniane niemieckie baraki. Z tego, co pamiętam, to były one w bardzo dobrym stanie i były dobrze rozbudowane. Prawdopodobnie był to obóz. Uliczki pomiędzy barakami były bardzo ładnie i elegancko zrobione. Nie było natomiast żadnego ogrodzenia. Ludzie, którzy przebywali w tych barakach, musieli więc prowadzić życie w dosyć dobrych warunkach. Być może byli to Rosjanie, ponieważ kiedy myśmy tutaj przyjechali, to było w okolicy bardzo dużo żołnierzy rosyjskich. Sam obóz został wkrótce zlikwidowany, ponieważ kolejni przybywający przesiedleńcy rozbierali baraki na potrzeby własnych komórek itp. Po barakach zostały przez dłuższy czas same fundamenty.

Stacja kolejowa w Wielgowie została również przebudowana. Była tam po środku rampa – wjazd na wagony. W miejscu, w którym teraz jest to małe boisko piłkarskie, to wówczas Rosjanie mieli tam potężny skład drzewa. Droga w kierunku Płoni, którą dzisiaj jeździ się autobusem, była wówczas zwykłą polną dróżką. Po prawej stronie tej dróżki, tam gdzie się skręca na Sławociesze, to zaraz przy drodze stał jeden olbrzymi barak drewniany. W głębi było chyba pięć po prawej stronie. Teraz jest tam las. W tym lesie jest ładna dróżka, po lewej stronie był basen, tam były baraki po jednej i po drugiej stronie. Tam Niemcy chyba mieli jakąś świetlicę. Stała ona dosyć długo, a potem ją ludzie rozebrali. Teren był cały zabudowany. Teraz jest las, a po budynkach zostały jedynie fundamenty.

Szpital w Zdunowie w zasadzie jak stał wtedy, tak stoi do dziś. Przed samym szpitalem wybudowano kilka bloków. W tamtym miejscu również stały wówczas baraki. Było tam też takie małe sportowe pole. Lasu tam wówczas nie było, natomiast zastaliśmy tam okopy. Leżały tam nawet zniszczone działa niemieckie i rosyjskie. Potem ludzie zaczęli to wszystko zbierać, kiedy wydano rozporządzenie na temat oczyszczania tych miejsc z pozostałości wojennych. W samym szpitalu nie było żadnej straży. Sam tam chodziłem bez opieki. W kotłowniach były jeszcze silniki do pomp wodnych i wówczas kto mógł, to brał cokolwiek. Dopiero po pewnym czasie państwo zainteresowało się terenem szpitala. I potem ja, jako mały chłopak, grodziłem ten szpital. Wyrabialiśmy wówczas drobne rzeczy betonowe, np. słupki. Mój ojciec robił formę, a ja z innymi chłopakami rozrabialiśmy beton. Cmentarzyk za szpitalem był zdewastowany. Nie wiem, czy ktoś szukał tam złota, czy czegokolwiek innego. To był stary cmentarzyk szpitalny, a teraz nie ma tam prawie nic. Nie pamiętam, aby w okolicach dzisiejszej szkoły w Wielgowie stały jakieś baraki. Ale musiała być tam doprowadzona woda, bo pamiętam, jak wykopywali stamtąd rury. Były tam górki, wykopy, nawet schrony. Były tam też dalsze wykopy, jakby pod kolejne schrony. Ale wyglądało to tak, jakby prace nie były dokończone. Pamiętam również, jak w tamtych czasach Rosjanie ścinali drzewa. Oni się nie schylali, tylko cięli drzewa tak, jak stali. Więc jak myśmy przyjechali na te ziemie, to zobaczyliśmy wiele wysokich pni drzew. Ścinane drzewo było wywożone przy pomocy wspominanej przeze mnie rampy przy torach, a ten proceder trwał dniami i nocami. Po drugiej stronie torów przy samej stacji również stały baraki. W zasadzie była tam restauracja i sala widowiskowa. Tam odbywały się zabawy, nawet jeszcze po wojnie. Działo się w tym miejscu wiele, strzelaniny, bijatyki. Najczęściej z Rosjanami, ponieważ my – wygnani ze Lwowa ich za bardzo nie lubiliśmy. Rosjanie często kombinowali i oszukiwali naszych. Pamiętam dosyć interesującą historię. Do sąsiada Cieślewicza przyszli Rosjanie w celu sprzedaży tytoniu. W tamtych czasach bardzo ciężko było zdobyć tytoń, więc Rosjanie wzięli część tytoniu i zmieszali z kłakami z kanapy. Kiedy sprzedawali ten tytoń sąsiadowi, inni Rosjanie weszli do domu i zaczęli go obrabiać. No i Cieślewicze, już nie żyjący, narobili szumu i Rosjanie zaczęli uciekać. Na szczęście była już u nas nasza polska milicja. Urzędowali wówczas niedaleko SAM’u. Pamiętam, jak Ci Rosjanie uciekali od Cieślewiczów. Pan Mikołajczyk wówczas był komendantem milicji. Rosjanie uciekali łąkami i było widać, że coś zabrali ze sobą. Pan Mikołajczyk strzelił kilka razy, w końcu trafił jednego Rosjanina w przyrodzenie. Przyprowadzili go po chwili, to mu tam to wszystko wisiało, ale długo wtedy nie pożył. A dowódcy tamtych Rosjan w zasadzie nie wiedzieli, co zrobić, ale nie mścili się za to na Polakach. Zaczęli jednak trochę kultury nabierać przy innych ludziach.

Przy ulicy Gościniec, po drugiej stronie torów, były ruiny dużego domu. Został on rozebrany, a ja tam chodziłem i nawet znalazłem pistolet szóstkę bębenkowiec. Długo go trzymałem jako chłopak, nawet tata o tym nie wiedział. Nowy był, ładny z nabojami. Aż w końcu powiedziałem ojcu, a ojciec powiedział, żebym go wyrzucił, bo mogę mieć przez niego problemy. Wtedy były ciężkie czasy. Poszedłem więc za dom i porozbierałem go na części i wyrzuciłem do sąsiadów z tyłu. Potem tego żałowałem.

Na ulicy Bryczkowskiego na środku ulicy stał kościółek. Drugi dalej był ewangelicki. Za nim nic nie stało. Być może coś tam było, ale nie przypominam sobie tego. Tak więc był sobie ten kościółek, a że jeszcze wtedy mało było ludzi, to chodzili do tego kościółka. Na Bałtyckiej natomiast był dom mieszkalny, z którego potem zrobiono kościół. Wracając do tego drugiego kościółka ewangelickiego, co stał w dalszej części ulicy Bryczkowskiego, to pamiętam, że był on drewniany. Bardzo ładny był, nawet miał ładne schodki. On mógł pozostać, bo stał w miarę w całości. Jednakże komuś to przeszkadzało, bo wówczas była duża walka z klerem. Rosjanie byli wtedy w Wielgowie i zawsze mówili, że to, co nie jest ich, to trzeba zniszczyć. Fabrykę w Dąbiu też zniszczyli. Maszyny, które stały w tej fabryce, próbowali linami wyciągnąć, ale nie dali rady.

Na Sławocieszu, kiedy idziemy główną drogą, to docieramy do Starego Szlaku. Tam po lewej stronie były piękne działeczki. A na samym początku był wybudowany dom w kształcie domu Baby Jagi. Piękny w kafelkach. A domy na Starym Szlaku były prawie aż do końca, pod Szosę Stargardzką. Jeden wiadukt był zawalony. Pamiętam, jak wszedłem z ojcem na „Spaloną Wioskę”, bo tak nazywaliśmy tamte rejony, to jeszcze trup Niemki leżał z łopatą pod tyłkiem. Część domów była zburzona. Stały tam jeszcze czołgi i samochody radzieckie. Na Starym Szlaku wszystko było porozbijane i aż strach było tam chodzić, ale jednak się tam chodziło. Zresztą takiego chłopaka, jak ja, ciekawiło wszystko.

Pałac Henningsholm, który jest mylnie nazywany Pałacem Goeringa, stał jeszcze po wojnie. Z przodu były ładne budyneczki, ale zostały rozebrane na cegiełki na Warszawę. Wokół Pałacu były piękne ogrody z cudownymi altankami. Może jeszcze tam istnieje mała grotka, bardzo ładna. Stały też tam drewniane baraki, ale były równie ładne jak inne budynki. Jak się wchodziło do środka, to ściany w nich były wylepiane tapetami w kształcie kart do gry lub Muszkieterów. Zaraz za tym był Pałac Henningsholm i był on niestety spalony. Nie wiem, kto go spalił. Nie był w każdym bądź razie rozbity. U góry była sala teatralna, półokrągła i bardzo ładne wejście szło po schodach. To wszystko było spalone, zniszczone i powyginane od pożaru. Dalej znajdowały się kolejne ogródki. W tych ogródkach były rozmaite domki, aż do tego drugiego, ocalałego pałacu. Żaden z baraków nie był spalony. Dalej się nie zapuszczałem, ponieważ to były czasy powojenne. Ojciec nawet by mnie nie puścił, bo można było wtedy natrafić na rozmaite niewypały, a wiadomo, jak człowiek mały, to z ciekawości wszystkiego dotknie. Do Pałacu jednak nie wchodziłem, po prostu się bałem. Przecież tam tyle broni leżało. Każdy najprawdopodobniej miał broń, ale potem ogłoszono rozporządzenie i ludzie musieli wszystko zdawać. Ja np. dwa karabinki zdałem, chociaż szkoda mi ich było. Nawet nie wiem, jaki miały kaliber. Miały krótkie naboje, grubości 9 mm i były na zameczek, jak prawdziwy karabin. Tyle że małe to były karabinki, może 80, 90 cm wysokości. Miałem też Mausera i schowaliśmy go z kolegami w lesie. Przy rzece Płonia stoi domek, który wówczas nie był przez długi czas zamieszkany. My tam z chłopakami chodziliśmy i strzelaliśmy. Pierwszy raz, jak strzeliłem, to upałem, bo taka mocna była siła odrzutu. Potem się nauczyłem strzelać, byłem cwany i innych uczyłem. A potem nie pamiętam, chyba ten pistolet wrzuciliśmy do rzeki, kiedy wyszły te zarządzenia odnośnie zdawania broni. Kto ukrył, ten ukrył, my po prostu wyrzuciliśmy. Dużo ludzi z tych starszych roczników już niestety wśród nas nie ma, a młodzi niewiele pamiętają…

Na obrzeżach Wielgowa, gdzie się teraz idzie w kierunku wylęgarni, po lewej stronie znajdowało się lotnisko polowe. Jeszcze wówczas stały tam samoloty niemieckie. Ja wówczas dostałem takiego kota, jako mały chłopak, że będę sobie własny samolot budował. Stały tam wówczas 2 lub 3 samoloty, a kilka było porozbijanych. Ja z tych porozbijanych samolotów przynosiłem do domu różne części, a mój ojciec bił mnie pasem mówiąc „po co ty mnie to znosisz”. A ja przecież samolot swój chciałem zbudować! Dalej przy lesie stała leśniczówka. Ja tam ładne platery wygrzebałem. Stał tam piękny budynek, potem niestety częściowo go rozebrali i następnie zrównali z ziemią.

Przy obecnym kiosku ruchu na Bałtyckiej stoi dom, któremu brakuje jednej części. Po wojnie jednak dom stał przez długi czas kompletny. Tam mieszkali państwo Turowscy. Turowscy juz nie żyją, ale ich syn mieszka w Podjuchach i tutaj często się z nim widzę.

Obecnie mieszkam w Podjuchach. Tutaj również wiele się zmieniło. Jest dużo bloków. Np. na ulicy Floriana Szarego były domki jednorodzinne. Polacy je burzyli i stawiali nowe. Powstało takie osiedle, chociaż moim zdaniem te stare rzeczy tutaj lepiej pasowały. Tam, gdzie stoi teraz hotel Panorama, to były wtedy piękne ogrody. Utworzono ulicę, zlikwidowano ogrody… Na ulicy Falskiego były pola. Płynęła tam taka mała strużka, w której były ryby. To wszystko niestety zostało zniszczone przez naszych rodaków. Powstały za to piękne domki. W większości Podjuchy były zniszczone. Kiedy mieszkałem w Wielgowie, to przyjeżdżałem tutaj z ojcem na szaber. Wybierało się różne rzeczy, np. silniczki, potem przyjeżdżali do nas kupcy z Warszawy i im się te różne rzeczy sprzedawało. A to były czasy powojenne, kiedy jeszcze nic nie było tak dobrze zagospodarowane, ani jeszcze szkół wtedy nie było. Trzeba było z czegoś żyć…

Artykuł opracował Paweł „V-12” Ruczko
Podziękowania dla rwpb.

Szczecin, 4.11.2007 r.

Artykuł w formie opowiadania powstał na bazie transkrypcji wywiadu z moim wujkiem na prośbę właściciela strony Wielgowo i okolice i został pierwotnie opublikowany w odrębnym dziale Wspomnienia z Wielgowa, a obecnie znajduje się w rubryce Artykuły.

Oryginalną treść poddałem niezbędnej korekcie językowej.